Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Jan Nowicki: Wszystko lekko spsiało [wywiad NM]

Piotr Bera
Jan Nowicki
Jan Nowicki Tomasz Bolt
- To, że dla niektórych jestem ikoną, mam tak samo w d***e, jak opinię, że jestem kabotynem - mówi wybitny aktor, Jan Nowicki w rozmowie z Naszym Miastem.

Zagrał w "Popiołach", "Sanatorium pod Klepsydrą", "Anatomii miłości" czy "Magnacie". Jednak największą popularność przyniosła mu rola Wielkiego Szu w kinowym hicie z 1982 roku. Jan Nowicki swoimi rolami wychował wiele pokoleń kinomanów, a w listopadzie gościł we Wrocławiu podczas 3. Wrocławskiego Festiwalu Aktorstwa Filmowego.

We Wrocławiu nakręcił Pan kilka swoich najbardziej znanych filmów. Jest szansa na powrót aktorski właśnie tutaj?

- Kręciłem tu „Anatomię miłości”, „Wielkiego Szu”, „Sanatorium pod Klepsydrą” czy „Popioły”, ale ja od wielu lat zajmuję się pisaniem. Przez ostatnie dziesięć lat uprawiałem felietonistykę, a niedawno wyszła moja siódma książka - „Białe walce”. Literatura była dla mnie zawsze na pierwszym miejscu sztuki. Literatura powoduje, że czytanie staje się fruwaniem, oczywiście pod warunkiem, że czyta ktoś z wyobraźnią. Najpierw literatura, później muzyka i malarstwo, które apeluje do wyobraźni.

Kino nie pozostawia nic wyobraźni?

- Kino to przemysł, choć mniej w przypadku np. Lecha Majewskiego, który jest artystą [Jan Nowicki nawiązuje do filmu „Onirica – Psie Pole” – przyp.red.]. Żyję z pisania i moje cele dotyczą głównie książek, wierszy i piosenek.

Jeszcze dwa lata temu zarzekał się Pan, że nie zagra w filmie. Ale na ostatnie "11 minut" znalazł Pan czas. Dlaczego?

- Co to za powrót. Aktorem, w pewnym korzystnym dla siebie kontekście, może być każdy. Zagranie epizodu u Jerzego Skolimowskiego nie oznacza, że wracam w pełnym wymiarze do aktorstwa. Takim aktorem, jakim jestem u pana Jerzego, to również pan może być. Tutaj po prostu kierowałem się sentymentem, wynikającym z tego, że w 1966 roku z panem Jerzym nakręciłem „Barierę”. Ponadto Jerzy to jeden z nielicznych prawdziwych twórców kina. Lepiej zagrać u niego nogę od stołu niż gdzie indziej główną rolę.

W takim wypadku, u jakich reżyserów mógłby Pan jeszcze zagrać nogę od stołu?

- Nie chodzi o wielkie nazwiska, to może być nawet ktoś młody. Zdarza mi się grać w etiudach szkolnych, tak jak niedawno u pani Marty Bieńkowskiej. Niech to będzie namiętność typu "Okruchy dnia". Starość ma to do siebie, że poza śmiercią na nic się nie czeka. Mam czekać na spełnienie marzeń czy pieniądze? Nigdy nie miałem ani marzeń, ani celów. I teraz miałbym nagle wielką ochotę na grę w teatrze czy kinie? No proszę pana...

Czyli można powiedzieć, że ta pętla aktorska zamyka się "11 minutami"?

- Ależ skąd! Ani się nie zamyka, ani nie zawisłem na niej. Aktorstwo nigdy nie było dla mnie najważniejsze. Udało mi się wykonywać ten zawód z pewnym powodzeniem, głównie dzięki temu, że trafiłem na doskonały czas dla sztuki. Teatr i takie filmy, jak „Ziemia Obiecana” czy „Pętla” potwierdzają to. Teraz wszystko lekko spsiało. Wystarczy porównać film o alkoholizmie pt. „Pętla” z tym ostatnim...

Mówi Pan o "Pod Mocnym Aniołem" Smarzowskiego?

- O nic mi nie chodzi, nie chcę wystawiać cenzurek. Nie mam zamiaru się czepiać kogokolwiek. Nigdy nie byłem kinomanem i nie będę, ale nie oznacza to, że gdyby ktoś zaproponował mi rolę, która mnie porwie, to nie zagrałbym jej. To rola ma mnie porwać, a nie stawka albo dążenie do popularności.

W „Białych walcach” pokazuje Pan, że nie trzeba czekać na śmierć. Stworzył Pan trzy kategorie wiekowe dla starszego człowieka, a Pan przekroczył nawet najstarszą z nich, czyli 70 lat. W takim razie, w jakiej Pan znajduje się kategorii?

- W żadnej. Nie czuję się ani młody, ani stary. Czuję się tak, jak podąży moja wyobraźnia. Na tym też polega czar pisania. Jeśli Pan jest rozumnym człowiekiem, to nie powinien wyciągać pochopnych wniosków z tego, że ma pan 25-30 lat. W korowodzie życia i śmierci nie liczą się żadne kalendarze. Żyjemy w świecie przypadku, chorób, niespodzianek. Pięknie jest być młodym i cieszyć się z tego powodu, ale to jest równie głupie jak starszy człowiek, który uważa, iż zjadł wszystkie rozumy dlatego, że jest stary. Nikt z nas nie jest ani głupi, ani mądry. Każdy jest taki, na co go stać.

Każdy jest podróżnikiem swojego życia.

- Dokładnie tak. Ważne, jakie mamy plany na przyszłość, a ja zamierzam napisać kolejną książkę, chociaż nie wiem, czy mam ochotę ją wydać. Po prostu ten kawałek życia, jaki mi pozostał, chcę przeżyć po męsku, a nie "szlajać się" po serialach i być wytykanym na ulicy. Namiętności aktorskie mam za sobą i szczęśliwie trafiły one na okres, gdy bycie aktorem coś oznaczało.

Wielu internautów uważa Pana za kabotyna. Nie obchodzi to Pana?

- Jestem poza opinią ludzką, bo nie zajmuję się nawet podłączaniem żelazka do kontaktu. Nie mam nic wspólnego z telefonem komórkowym oraz Internetem. Nie mam nic wspólnego z tym światem i domyślam się, co tracę. To że dla niektórych jestem ikoną, mam tak samo w dupie, jak opinię, że jestem kabotynem. Może jestem jednym i drugim? Wszystko zależy od interpretacji mojej osoby, a ja tego robić nie będę. Jest dużo ciekawszych rzeczy.

Pan też miał na swoim koncie kilka epizodów w gorszych produkcjach czy serialach: „Jak zostać Miss”, „Egzamin z życia”, „Magda M”...

- Naturalnie! Przez całe moje życie słabe role mieszały się z dobrymi. Te słabe role najczęściej były jednocześnie najlepszym "płatomatem". Zagrałem też role wybitne, ale miałem to gdzieś. Seriale? Chcę czasem zobaczyć ludzi i jak to wygląda od środka.

Zobaczyć nowe trendy?

- Nie wiem, czy w przypadku seriali wypada mówić o trendach. Polskę poznałem dzięki temu, że zjeździłem ją wzdłuż i wszerz razem z jazzmanami czy pisząc felietony. Czy to muszę robić? Niech pan tego nie kojarzy ze starością, ale nigdy nic nie musiałem robić! Nakręciłem 240 filmów i żaden z nich mnie nie uwiódł.

Człowiek od urodzenia nic nie musi robić. Można np. uciekać ze szkoły, chociaż nauka jest obowiązkiem. Pan chciał grać w tych serialach i filmach.

- Inni chcieli, to szedłem i zapłacili parę groszy. Pan żyje teraz w czasach, gdzie można pojechać do Włoch, Francji... Ale ja, żeby pojechać do Las Palmas, musiałem zagrać w filmie „Krab i Joanna”. Żeby przeczytać całego księdza Twardowskiego, musiałem napisać parę programów na ten temat i wystąpić w nich. Szukałem naturalnych bodźców dla siebie, żeby nie umrzeć z nudów. A seriale? Nawet nie pamiętam, jakie postacie tam grałem. Rozmawia pan z człowiekiem, który nie ogląda swoich dokonań.

A czyta Pan swoje książki już po wydaniu?

- Wracam do nich i dziwię się, że ja to napisałem. Gdy zmarł mój przyjaciel Piotr Skrzynecki, napisałem "Między Niebem a Ziemią". Jak sięgam po latach do tego wydania, to jestem zdumiony swoją wyobraźnią i tęsknotą, która może być aktem dalece twórczym. Te listy napisała tęsknota po śmierci przyjaciela, a po tylu latach jestem skazany na pamięć. Teraz wszystko inaczej odbieram. Ostatnią książkę „Moje psie myśli” będę pisać, dopóki żyję.

Może Pan zdradzić, o czym będzie?

- Na pewno o odkopaniu małego psa, którego zakopano jako szczeniaka. Uratowałem go i dzięki temu ten pies żyje ze mną do dziś. Też ma 75 lat, patrzymy sobie w oczy i próbujemy zrozumieć psi i ludzki świat. Co dalej? Tego już nie wiem. Może wrócę do wywiadów ze mną, ale w postaci rozmów z liśćmi i ptakami?

Podróż w świat literatury, kreacji słowa pisanego jest ucieczką i wysepką w morzu bestialstwa, szarzyzny i głupoty?

- Można iść tym tropem, ale łatwo popaść w pretensję, kabotynizm i nadmiernie dobre samopoczucie. Człowiek staje się młodszy, gdy próbuje nowych rzeczy. Wolę zarobić za pisanie 50 zł niż za granie tysiąc. Nigdy nie napisałem piosenki i stwierdziłem, że chcę to robić. Dlatego spotykam się z Kantym, Koniecznym i Preisnerem. Każdy z nas, choćby w minimalnym stopniu, powinien robić wszystko, żeby świat był piękniejszy i mądrzejszy. I nie trzeba się z tym afiszować.

Taki Dostojewski czy Marquez usuwali się w cień. Przecież czytelnik przy pomocy wyobraźni kreuje swoją książkę. Po to gramy na skrzypcach, w filmach i piszemy artykuły (ale nie we współczesnej prasie, bo ta jest ścierwem tabloidowym). Mówię o czasach, gdy krytyk stawał się współtwórcą. Przypominam sobie Londyn, gdy graliśmy "Noc listopadową" i krytyk zajął się w połowie recenzji tym, w jaki sposób palę cygaro jako Wielki Książę Konstanty. Skrytykował mnie, ale uznałem, że ma rację i już następnego dnia paliłem, jak chciał. Krytyk spowodował, że aktor zachowywał się inaczej, a widz za swój bilet otrzymał lepszą jakość.

Tak zawsze było w Piwnicy pod Baranami. Artysta uczył się od widza, a ten od artysty.

- Piwnica to jest coś szczególnego. Dziś ocalało miejsce, ale nie czasy buntu i miejsca walki. W murach ocalał sens walki z komuchami i zachowania radości życia, uśmiechu oraz poczucia humoru.

Teraz Pan próbuje wyrazić siebie poprzez pisanie. Kazimierz Kutz przyznał, że jest pan "wstydliwą pipką". W pisaniu łatwiej odnaleźć odwagę?

- Pisanie jest o niebo trudniejsze. Zwłaszcza, że jestem człowiekiem bardzo nieśmiałym, o czym wspominał Kazimierz. Nie lubię premier, znajdowania się w epicentrum, tak jak robią to Amerykanie. Słowianie tego nie potrzebują. Składamy się często z niepotrzebnego i głupiego cierpienia. Szczęśliwy Polak, to głupi Polak. Inaczej wezmą Pana za wariata.

Tak jak każdy Amerykanin powie, że jest w porządku, chociaż w środku płynie Missisipi żalu.

- Trzeba pamiętać, że nie zmienią tego także pieniądze. Wieloma aktorami poniewierają nadmierne zarobki, ale mimo to i tak narzekamy.

Powiedział Pan kiedyś, że nie ma większego grzechu niż bogaty i kiepski aktor.

- To jest tragedia. Jeden z filozofów powiedział kiedyś, że człowiek, który umiera bogaty, umiera w niesławie. Niesłusznie zarobione pieniądze demoralizują jak mało co. Z różnych powodów publiczność jest coraz mniej wymagająca, bo kształtują ją głupie seriale, które uwłaczają inteligencji. Widownia wychowuje swojego aktora, tak jak czytelnik wychowuje pisarza. Jeśli akceptuje się takiego głupka, chwali i bierze autografy, to powstaje tragizm w najczystszej postaci.

Jak młody 17-18 letni aktor z nagłym przypływem gotówki i chwały może obronić się przed tym?

- Młodość nie zwalnia od myślenia. Nie może być tak, ze aktor gra w gównie, bo musi zarobić na mieszkanie. Jak sięgam pamięcią, to nikt z nas nie miał mieszkania. Młody Stuhr rodził się w wynajętym pokoiku, dzieci Bińczyckiego, Radziwiłowicza oraz moje... Nikt nie miał mieszkania, bo po co ono artyście? Jak już osiągnie pewien sukces, to pieniądze mogą się wlec za nim jak przysłowiowe szczury za głosem fletu. Ale żeby obrać to jako cel? To jest koniec myślenia o prawdziwym życiu.

Pan najbardziej kojarzony jest z rolą Wielkiego Szu. Powstanie druga część hitu? Padały takie zapewnienia z Pańskiej strony.

- Jesteśmy na to za starzy, chociaż Sylwester Chęciński potrafi robić filmy ponadczasowe. Gdyby robił to Machulski, to powstałyby już trzy filmy na ten temat. Z drugiej strony może i dobrze, że nie powstanie druga część.

Nie żałuje Pan, że nie ma kontynuacji?

- Niczego nie żałuję. Nie żałuję, że nie było drugiej części, ani nie jestem do końca przekonany, że dobrze się stało, iż powstała pierwsza. Do końca nigdy nie byłem i nie jestem człowiekiem z tej branży.

Rozmawiał Piotr Bera__

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na opole.naszemiasto.pl Nasze Miasto