Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Godów, Mszana: Jak ksiądz z ministrantem przebijali się pieszo przez front, by Jezusa z kościoła w Skrzyszowie ratować

Jacek Bombor
Jacek Bombor
Wspólne zdjęcie bohaterów, wykonane w 1946 roku
Wspólne zdjęcie bohaterów, wykonane w 1946 roku arc. rodzinne
"W drodze powrotnej ostrzał jakby się nasilił. Ksiądz nie był pewien, czy przeżyją. Już przed ostatnim wzgórzem przed Mszaną wymyślił sposób, jak uchronić hostię przed profanacją. Bo gdyby zginęli, rozsypałaby się na polu - Głodnyś? - zagadnął do 16-latka. I po kolei wyjedli płatki z pojemnika. Do dziś pan Józef pamięta smak tamtej hostii."

Godów, Mszana: Jak ksiądz z ministrantem przebijali się pieszo przez front, by Jezusa z kościoła w Skrzyszowie ratować

Wielkanoc 1945 roku w Skrzyszowie. W kościele pod wezwaniem św. Michała Archanioła nie świętowano zmartwychwstania. Nie było Niedzieli Palmowej. Przez wieś na przełomie marca i kwietnia przechodził niemiecko-rosyjski front. - Kościół ucierpiał, probostwo spłonęło jako jedno z pierwszych, tak jak wiele domów, które wcześniej ograbiono z dobytku - zaczyna swoją opowieść 92-letni dziś Józef Oślizło, mieszkaniec swojego ukochanego Skrzyszowa. Choć miał wówczas 16 lat, doskonale pamięta tamten straszny czas. Od lat służył w kościele jako ministrant. A wydarzenia marca i kwietnia 1945 roku na zawsze odcisnęły piętno na jego życiu.

***
Po wkroczeniu wojsk radzieckich cała wieś musiała uciekać do sąsiedniej - oddalonej o 2 kilometry Mszany. Rodzina 16-letniego wówczas Józefa trafiła do domu Parzychów - naprzeciw tamtejszego kościoła, dom stoi do dziś. Tydzień wcześniej schronienie znalazł tam także skrzyszowski proboszcz, ksiądz Robert Wallach, zmuszony do ucieczki jako jeden z pierwszych. Uciekał, bo podpalono mu probostwo, a czerwonoarmiści zajęli kościół. Na wieży urządzili punkt obserwacyjny. Ustawili tam snajpera, który strzelał do Niemców idących do strony Gołkowic.

Wnętrze kościoła zajęły konie - radzieccy żołnierze uznali, że to najlepsze miejsce na stajnię. Ksiądz zdążył zabrać tylko kilka osobistych rzeczy do walizki. I, tak jak stał, musiał uciekać do Mszany. Zamieszkał w domu Parzychów na piętrze, Józef z mamą Franciszką, siostrą Jadwigą w pokoiku na parterze.

Z księdzem znał się dobrze. Codziennie służył do mszy. Jedna rzecz proboszczowi spędzała sen z powiek - z kościoła nie zdążył zabrać Przenajświętszego Sakramentu - puszki z hostiami. Prosił kilku mężczyzn, by mu pomogli wrócić do Skrzyszowa. Bali się, mieli rodziny. Poza tym na linii frontu trwała wojna w najlepsze. Ostrzał bez przerwy. Poprosił matkę pana Józefa, by pozwoliła iść synowi. To była dla niej trudna decyzja, bo tylko Józek został. - Byłem młody. Zgodziłem się. Szanowałem księdza - opowiada nam pan Józef.

***
Czy jestem godny, by ratować Przenajświętszy Sakrament? By ratować Jezusa ukrytego w hostii? Czy znajdę odwagę, by przebić się przez dwa kilometry frontu, na którym trwały zaciekłe walki? Jestem odważny? - myśli kłębiły się w głowie młodego ministranta. A przed oczami miał obrazy sprzed kilku, kilkunastu dni, gdy chował się z rodziną w piwnicy. Cała wieś ukrywała się tam na wieść, że idzie Armia Czerwona, bo Rosjanie kradli wszystko. Na jego oczach aresztowano mu ojca - który także miał na imię Józef. Starsi bracia 16-latka - Emil, Ryszard i Franciszek - służyli w niemieckim wojsku, dlatego ojca najpierw Rosjanie przesłuchiwali jeszcze w domu, a następnie zabrali ze sobą. Młody Józef patrzył, jak jego tata odchodzi w nieznane, prowadzony przez żołnierzy z czerwoną gwiazdą, trzymając w ręku jedną walizkę. Myślał, że widzi go po raz ostatni. Wtedy był już jedynym opiekunem siostry i matki.

***
Myślał gorączkowo o tym wszystkim przy skromnym śniadaniu, po mszy, 10 kwietnia. O godzinie 10 ruszył z księdzem Wallachem w stronę Skrzyszowa - uzbrojeni jedynie w przepustkę NKWD, upoważniającą księdza do powrotu w celu „zabrania szat liturgicznych”. Wyruszyli polną drogą, która z Mszany prowadziła niemal za probostwo w Skrzyszowie. Dziś już jej nie ma, przecięły ją nasypy górnicze. Wokół trochę pól, gdzieniegdzie leśne zagajniki.

Być może to one uratowały im życie, bo co rusz musieli uchylać się przed kulami. Tych kilku godzin Józef nie zapomni do końca swoich dni.

- Pamiętam świst kul nad głowami. Często padaliśmy na ziemię, by ich uniknąć. Każdy parów był wykorzystany na ukrycie. Nie dosięgły nas kule. Wokół leżały trupy. Mnóstwo trupów. Przeważnie Niemcy, ale i Rosjanie. Ksiądz nad każdym się pochylał, robił znak krzyża. Józef patrzył na to wszystko, słuchał świstu kul. Zamykał oczy, modlił się. Dam radę! Powtarzał sobie. Bał się. Ale bał się też wtedy, gdy tydzień wcześniej Rosjanie weszli do piwnicy ich domu. Jeden pociągnął matkę za rękaw i to wtedy młody Józef stanął w jej obronie. Spojrzał hardo w oczy żołnierza, który puścił mamę, a jemu przystawił lufę pepeszy do piersi. Nie cofnął się. Żołnierz machnął ręką i wrócił na górę.

Józef się bał? Tak, bał się. Ale bał się też wtedy, gdy jednemu z żołnierzy spodobały się wysokie, skórzane oficerki dziadka Józefa. Dziadek nie chciał oddać, to żołnierz strzelił mu tuż koło ucha. Starszy mężczyzna - być może w wyniku stresu - zmarł kilka godzin później. Może wylew, może zawał. Rodzina chciała pochować go w ogródku, bo pójście na cmentarz było zbyt niebezpieczne. Ale zrozpaczona córka zmarłego uparła się, by pochować ojca na cmentarzu. 16-letni Józef z wujkiem zbili z desek trumnę, załadowali ciało dziadka na tragacz i wieźli na cmentarz. Bał się? Tak, ale nocą, cichaczem, na kolanach, nasłuchując strzałów, pomógł wykopać dziurę i pochować dziadka…

***
Rozmyślania ministranta, pokonującego z proboszczem kolejne metry w drodze do kościoła w Skrzyszowie, przerwała ostra jak trzask bicza komenda żołnierza radzieckiego. Dotarli do kolejnego posterunku, ustawionego na linii frontu. Tuż przed samym kościołem, a czerwonoarmista oskarżył ich o szpiegostwo.
- Myślał, że my przebierańcy. Ale jakoś dał się przekonać i wpuścił do środka - wspomina pan Józef. Weszli bocznym wejściem - najpierw poszli do kruchty, by zabrać kilka ornatów. Za ołtarzem stali żołnierze. Ksiądz zerknął na tabernakulum. - To był prawdziwy sejf. Drzwiczki miały 8 cm grubości, składały się z trzech blach. Klucz był długi na dwa palce - wspomina Józef.

***
Nad ołtarzem rozwieszono płócienną szatę, która skrywała napis: „Bądź mi wierny aż do śmierci, a dam ci wieniec żywota”. Wcześniej Niemcy kazali go zasłonić. - Ściągnij płótno i mnie zasłoń - rozkazał. Jak proboszcz polecił, tak ministrant zrobił. Pomógł jeszcze wyciągnąć Najświętszy Sakrament, ukryty w naczynku, bo miał szczuplejszą dłoń.
A drzwiczki nie chciały się do końca otworzyć, uszkodzone kolbą karabinu. - Puszkę z hostiami i kielich schował ksiądz pod sutannę, pod pachę - wspomina.

W drodze powrotnej ostrzał jakby się nasilił. Ksiądz nie był pewien, czy przeżyją. Już przed ostatnim wzgórzem przed Mszaną wymyślił sposób, jak uchronić hostię przed profanacją. Bo gdyby zginęli, rozsypałaby się na polu - Głodnyś? - zagadnął do 16-latka.

I po kolei wyjedli płatki z pojemnika. Do dziś pan Józef pamięta smak hostii. - Grubsza była niż dzisiejsze, bardziej słodka, dobra. Kiedyś były inne, ciasto robiono w domu, potem wrzucało się je na mosiężne prasy, a formy wycinano kieliszkami - wspomina Józef Oślizło.

Dotarli do Mszany. Z uratowanego kielicha jeszcze przez wiele lat ksiądz podawał parafianom hostię, aż do swojej śmierci w 1964 roku.

***
Wielkanoc 1945 roku obchodzono skromnie w mszańskim kościele. Nie przyszło wielu mieszkańców. Nic dziwnego, co chwila zabierano kogoś do kopania okopów. Zaganiali też młodego Józefa, ale za każdym razem uciekał. Po którejś z rzędu żołnierz mu zagroził, że jak jeszcze raz zwieje, to go zastrzeli. Ale Józef i tak uciekł. W domu musiał opiekować się rodziną. A łatwo nie było. I tak mieli szczęście, że jakimś cudem została im krowa. Zaprzęgli ją do wozu i tyle, ile mogli załadować, to zabrali ze sobą. Mieli mleko, mogli się nim dzielić z innymi. Po ojcu wciąż nie było śladu. Dopiero dwa miesiące później dowiedzieli się, że jest uwięziony w obozie pracy w Mysłowicach. Ktoś ze znajomych dał znać, że tam się znajduje i pracuje w ciężkich warunkach w kopalni z wieloma innymi uwięzionymi. Przeżył tylko dlatego, że dowozili mu jedzenie, a znajomy sztygar podawał po kryjomu to ojcu Józefa. Do domu wrócił dopiero w październiku 1945 roku, miał więcej szczęścia niż inni, wielu z tych aresztowanych nie przeżyło z powodu ciężkiej pracy i niedożywienia.

***
Przez całe swoje długie życie ani razu nie opuścił mszy świętej, za każdym razem przyjmując Najświętszy Sakrament. Od kilku lat już zdrowie nie pozwala, ale raz w miesiącu - przy odwiedzaniu chorych - przychodzi do niego proboszcz, ks. Witold Tatarczyk, by podać komunię.
- Byłem u niego teraz, w poniedziałek - mówi nam proboszcz, który o swoim poprzedniku - ks. Wallachu - mówi: „święty człowiek”. Gdy Tatarczyk obejmował funkcję proboszcza w Skrzyszowie w 2006 roku, Józef Oślizło opowiedział mu swoją niezwykłą historię. Opisano ją w parafialnej gazetce. Dwa lata później we wsi zorganizowano nawet uroczystą procesję trasą, którą przeszedł z księdzem Wallachem. Wziął w niej udział sam bohater i wielu mieszkańców.
Dziś Wielki Piątek w polskich kościołach. Także tu, w Skrzyszowie, Monstrancja z Najświętszym Sakramentem - znajdująca się w ciemnicy do wieczora - zostanie przeniesiona do grobu.

Po zakończeniu nabożeństwa wiele kościołów pozostaje otwartych dla osób chcących adorować Najświętszy Sakrament. - W tej historii pokazana jest prawdziwa wiara. W realną obecność Jezusa w Najświętszym Sakramencie. Wiara, dla której ksiądz z ministrantem byli nawet w stanie zaryzykować życie - mówi proboszcz Tatarczyk.

***
1 maja 1945 roku, gdy Niemcy zostali odparci, mieszkańcy zaczęli wracać do rodzinnego Skrzyszowa. We wsi nie było ani jednego konia, ani jednej kury. Rosjanie zabrali wszystko. Dostali później po jednej kurze od ludzi z sąsiednich wsi - z Godowa czy z Mszany, z tych gospodarstw, które nie zostały splądrowane.
16-letni Józef odprowadził księdza Wallacha na stare probostwo, które przetrwało. Niósł jego jedyną walizkę, proboszcz miał torbę przewieszoną przez ramię. Kościół nie miał wieży, a sklepienie dachu od strony południowej trzymało się jedynie na zbrojeniu. Zwisało nad ławkami. Kilkunastu mieszkańców przyszło do swojej świątyni, by zobaczyć zniszczenia. - Jeszcze tego samego dnia proboszcz odprawił mszę w tym miejscu, a ja służyłem mu jako ministrant - mówi Józef Oślizło.

Od autora: za pomoc przy zbieraniu materiałów do reportażu dziękuję Lidii Wiśniewskiej, córce pana Józefa Oślizły. Jego historię usłyszałem po raz pierwszy 11 lat temu. Opisałem ją w krótszej formie w dodatku DZ w Wodzisławiu Śląskim.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Niedziele handlowe mogą wrócić w 2024 roku

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wodzislawslaski.naszemiasto.pl Nasze Miasto